Książka o elektronice i wyposażeniu warsztatu, która na początku zaciekawia, później zadziwia, a na koniec potrafi nawet przerazić. Zapraszam do recenzji!
Kto ją napisał i w jakim celu?
Autorem książki jest Pan Zasław Adamaszek, wieloletni pracownik Instytutu Biocybernetyki i Inżynierii Biomedycznej PAN, a także współtwórca wielu pokazów Centrum Nauki Kopernik. Tyle mówi notka biograficzna wydawnictwa PWN, a ja po przeczytaniu książki mogę powiedzieć od siebie, że autor zdecydowanie zna się na rzeczy i ma niezwykle ciekawe podejście do elektroniki.
Książka ta to przedstawiciel serii Laboratorium w szufladzie, poruszającej szerokie spektrum zagadnień, poczynając od chemii, przez biologię, na fizyce kończąc. Każda z nich skierowana jest do hobbystów, pasjonatów i, o czym przeczytamy na tylnej okładce, przede wszystkim praktyków. I coś w tym jest, bo o ile z narracji Pana Zasława wypływa szczypta teorii, to jego głównym celem jest nakłonienie czytelnika, by bez wahania „pobrudził sobie ręce”. I nie radzę ufać niepozornym, komiksowym rysunkom widocznym na okładce – Laboratorium w szufladzie nie jest publikacją skierowaną do młodszych odbiorców, a do co najmniej nastoletnich hobbystów niebojących się lutownicy, wkrętarki i noża monterskiego.
O czym jest ta książka?
Podtytuł książki sugeruje, że znajdziemy w niej coś na temat elektrotechniki, elektroniki i miernictwa. Nie zdradza on jednocześnie, że jej tematem przewodnim jest budowa własnych, funkcjonalnych wskaźników, mierników i narzędzi elektronicznych. Wszystkie projekty, których na 212 stronach jest aż 28, zostały podzielone na trzy kategorie: zieloną, żółtą i czerwoną. Każdy kolor reprezentuje inny stopień trudności, a także bezpieczeństwa przygotowania danego akcesorium. Co ważne, żadne z nich nie jest przysłowiową „sztuką dla sztuki”. Prezentowane w książce urządzenia to pełnoprawne i niezwykle przydatne młodemu elektronikowi narzędzia i mierniki.

Najprostsze, oznaczone zieloną barwą, wymagają umiejętności cięcia, wiercenia i lutowania, a także podstawowej wiedzy z zakresu elektroniki. Wśród nich znajdziemy projekty:
- własnych przewodów pomiarowych (a także estetycznego przedłużania tych fabrycznych),
- uniwersalnych przewodów magnetycznych,
- rezystora bezpiecznie rozładowującego napięcia zgromadzone na kondensatorach,
- uniwersalnego zasilacza bateryjnego (o kilku napięciach wyjściowych),
- wyposażenia małego akumulatora 12 V w wygodne gniazda przyłączeniowe,
- biurowego licznika (z wykorzystaniem zwykłego kalkulatora)
- eksperymentalnego ogniwa słonecznego (pozyskanego z taniej lampki solarnej),
- testera pojemności ogniw (automatycznie mierzącego czas rozładowania ogniw)
- automatycznego stopera
Następnie wchodzimy do strefy żółtej, czyli projektów wymagających nieco większej precyzji lutowniczej oraz umiejętności czytania bardziej złożonych schematów elektrycznych. To właśnie tutaj zaczynamy zabawę z napięciami i prądami wciąż jeszcze bezpiecznymi, ale potrafiącymi niekiedy wyraźnie „kopnąć”. Wśród żółtych wyzwań czekają na nas:
- prosty wskaźnik biegunowości napięcia,
- wskaźnik pola magnetycznego,
- wskaźnik aktywnego przewodu fazowego,
- wykrywacz ładunku elektrostatycznego,
- przystawka do pomiaru indukcyjności,
- przetwornica indukcyjna, tester diod LED i tranzystorów,
- elektroniczny zestaw do pomiaru temperatury,
- przeróbka starych głośników na nieco bardziej mobilną wersję,
- moduł stabilizatora z płynną regulacją napięcia wyjściowego,
- uniwersalny wzmacniacz stereofoniczny o dużej czułości,
- mikrofon wykonany z głośnika (zdolny odbierać nawet niektóre fale radiowe).
Na koniec przechodzimy do działu, w którym jako automatyk poczułem się najbliżej domu. Projekty czerwone zabiorą nas w świat nie tylko napięcia sieciowego, ale i takiego o wartościach kilkudziesięciu tysięcy woltów. W praktyce pozwalają one stworzyć estetyczne i bezpieczne urządzenia operującego dużymi mocami, jednak samo ich stworzenie wymaga sporej wiedzy i ostrożności. Dreszczyk emocji gwarantowany. Oto przedstawiciele ścieżki czerwonej:
- bezpieczny zasilacz wysokiego napięcia,
- wysokonapięciowy zasilacz prądu stałego z powielaczem Villarda,
- zasilacz bez przewodów,
- urządzenie do rozmagnesowywania narzędzi,
- bezpieczne gniazdo uruchomieniowe,
- gwint E40 w praktyce (czyli sposób na wykorzystanie oświetlenia przemysłowego dużej mocy w warunkach warsztatowych),
- sonda wysokiego napięcia (umożliwiająca pomiar napięć do 20 kV zwykłym multimetrem)

Czy da się coś z tego zrozumieć?
Książka Laboratorium w szufladzie zdecydowanie nie jest przeznaczona dla osób chcących dopiero rozpocząć przygodę z elektroniką (dla was recenzowałem już Elektronikę dla małych i dużych). Jak sam autor pisze we wstępie:
Wszystkie opisane układy zostały wcześniej wykonane i sprawdzone. Na pewno działają. Ale, jak szybko zauważysz, projekty nie grzeszą nadmierną szczegółowością. To celowy zabieg – działalność konstruktorska ma w sobie niemal zawsze pewną dozę przygody i samodzielności. Satysfakcja z pracy jest naprawdę duża dopiero wtedy, gdy osiąga się zamierzony cel. Ale nie dzięki precyzyjnemu powtórzeniu opisu, a wniesieniu własnego, twórczego wkładu.
Nie oznacza to, że autor po prostu pokazuje schemat, krótki opis, a resztę zostawia nam. Książka jest w rzeczywistości wypełniona dokładnymi zdjęciami z kilku etapów budowy każdego projektu i szczegółowymi wytycznymi. Narrator przez cały czas niejako opiekuje się nami, zachęcając przy okazji do eksperymentowania, w stylu: tutaj spróbuj wykorzystać inną diodę oraz większy kondensator i zobacz co się stanie. Jest to naprawdę świetny sposób przekazywania wiedzy, który z jednej strony pozwoli nam wykonać kompletne, ciekawe układy, a z drugiej od razu pokazuje jak możemy je udoskonalić lub odkryć ich nowe funkcje.

Co mi się w tej książce najbardziej podoba?
Takich rzeczy jest kilka. Po pierwsze przywiązanie autora do estetyki i bezpieczeństwa wykonanych urządzeń. Nie znajdziecie tutaj „skleconych” naprędce rusztowań z cyny i miedzi, a nawet jeśli część układów jest lutowana w ten sposób, to autor zamyka całość w eleganckiej obudowie. Przy okazji kilkukrotnie powtarza, że estetyka wykonania to absolutna podstawa, której nie zależy zaniedbywać, bo świadczy ona o naszym podejściu do pracy.
Druga sprawa to masa naprawdę ładnych i czytelnych schematów, kilkadziesiąt zdjęć pokazujących montaż urządzeń krok po kroku oraz objaśnienia najważniejszych punktów projektu. Co najlepsze, wiele używanych podzespołów możemy wydobyć z nieużywanego lub uszkodzonego sprzętu elektronicznego, do czego autor wielokrotnie zachęca. Wśród projektów znajdziemy chociażby sposób na wykorzystanie starego kalkulatora, zegarka wskazówkowego, stopera, głośników, transformatorów, wentylatora komputerowego czy aparatu fotograficznego.
Niestety w książce pojawiło się też kilka błędów związanych z ilustracjami (najpewniej z powodu ich ogromnej ilości). Na przykład autor wspomina na stronie 84. o różnicy występującej między dwoma zamieszczonymi schematami, podczas gdy w rzeczywistości są one identyczne. Innym razem odnosi się do zdjęcia z konkretnej strony, podczas gdy takowej ilustracji w ogóle tam nie ma. Na szczęście takich błędów łącznie znalazłem jedynie 3. Doskonale pokazują one jednak fakt, że książka to tylko książka i ani autor, ani wydawca nie są nieomylni. Dlatego też w przypadku projektów wymagających naprawdę dużej uwagi i ostrożności należy samodzielnie dbać o swoje bezpieczeństwo i nie zawierzać ślepo opisom i ilustracjom.
Kto powinien po tę książkę sięgnąć?
Jeśli jesteś majsterkowiczem, po nocach śnią ci się wkrętaki, a jak w ciągu dnia nie wysadzisz jakiegoś kondensatora, to trzęsą ci się ręce, to ta książka jest zdecydowanie dla Ciebie. Jej stopniowo rosnący poziom trudności i podział na trzy stopnie wtajemniczenia (zielony, żółty i czerwony) sprawiają, że każdy fan elektroniki znajdzie w niej coś dla siebie.
Osobiście od zawsze bardziej ciągnęło mnie do zagadnień automatyki i elektrotechniki, ale po przeczytaniu tej książki nabrałem ogromnej ochoty na samodzielne stworzenie jednego czy dwóch układów elektronicznych (w szczególności wysokonapięciowego zasilacza). Wszystko dzięki autorowi piszącemu w niezwykle inspirujący, zachęcający do działania sposób. Dowodzi on, że od zbudowania własnego, sprawnego układu dzieli nas tak naprawdę przejrzenie starych pudeł z elektroniką i poświęcenie jednego popołudnia. Jeśli zatem znudziły Ci się już układy diód lutowane na płytkach uniwersalnych i szukasz czegoś znacznie bardziej praktycznego, to serdecznie polecam Ci Laboratorium w szufladzie.
Dzięki za poświęcony czas!

Jeżeli moja recenzja zachęciła Cię do kupienia tej książki, to jej aktualną cenę sprawdzisz klikając w poniższy przycisk:
Przechodząc na stronę dowolnego sklepu przy okazji wspierasz moją działalność kilkoma groszami, za co serdecznie dziękuję!